To jedna z istotnych wartości, która nadaje człowiekowi sens życia, która w chwilach trudnych daje siły i motywację. Już sam strach może zabrać człowieka do niewoli, ale nadzieja może człowieka z niej wyzwolić. Można powiedzieć, że nadzieja ma dwoje pięknych dzieci: oburzenie i odwagę – oburzenie dla danej rzeczywistości, zaś odwagę, aby ja zmienić. Taki obraz i zachowanie towarzyszy dziś wielu na całym świecie. Nie chodzi tylko o Naród Ukraiński. Każdy, kto ma nieco krytycznego spojrzenia, nieco ludzkiej i obiektywnej wyobraźni, może mieć postawę takiego właśnie myślenia, odruchu i zachowania. Dzień 17 marca (czwartek) był kolejną sposobnością, aby doświadczyć takiej właśnie postawy, takiego zachowania i działania wśród tych, którzy bezpośrednio znaleźli się w stanie zagrożenia życia ze strony
rosyjskiego okupanta. W tym dniu, gdy niebo było błękitne, a słońce dawało wszystkim nadzieję na piękny i spokojny dzień, tam na Ukrainie wielu kończyło życie O godz. 7:30 wyruszam busem z pomocą humanitarną (żywność, leki, środki czystości) ze Stalowej Woli i jadę w kierunku granicy w Korczowej. Tam bardzo sprawnie został odprawiony transport przez służby polskie i ukraińskie. Wstępnie, pomoc miałem dostarczyć do Lwowa, ale po trasie otrzymałem informację, aby dostarczyć ją do Tarnopola (120 km od Lwowa). Co kilka kilometrów standardowa (choć wojenna) kontrola wojskowa i cywilna. Co pewien czas mijam zbudowane barykady, a przy nich głównie młodzi ludzie. Zabrałem ze sobą ponad 200 drożdżówek, którymi częstuję młodych i dzielnych patriotów będących na posterunkach. Z uśmiechem i wielką serdecznością dziękują Polsce za tak wielka pomoc,za wielkie serce, za to, że jesteśmy najlepszym Narodem na świecie, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Wielu z nich wypowiadając te słowa, miało łzy w oczach. To nie jedyny obraz jaki spotkał mnie w tym dniu.
Co jakiś czas otrzymuję telefon z Centrum Pomocy z Tarnopola, czy jest wszystko dobrze, czy jestem bezpieczny, czy może potrzebuje, by wyjechał po mnie samochód? Wszystko idzie dobrze. Dojeżdżam na obrzeża Tarnopola, tu już kolejka aut do kontroli przez patrol. Potężna barykada w formie ślimaka. Żołnierze umundurowani z zasłoniętą niemal w całości twarzą, z bronią w ręku, w pełnej gotowości do działania. Jedni przeprowadzają szczegółową kontrolę inni zabezpieczają pracę służb. Podjeżdżam i ja. Podchodzą do samochodu. Widząc mnie jako księdza, podają rękę. Niektórzy (młodzi i starsi) witając się całują rękę. I znów ciepłe, serdeczne, pełne przyjaźni słowa podziękowania. Ruszam w kierunku granic miasta – kolejna kontrola. Czynności i zachowanie służb identyczne. Chciałoby by się wysiąść i tak po przyjacielsku uścisnąć tych bohaterów, ale za mną sznur aut. Udaję się pod wskazany adres. Na powitanie wychodzą wolontariusze. Wskazują miejsce, gdzie mam podjechać. Wysiadam z auta, i podchodzi do mnie grupa studentów z różnych uczelni nie tylko Tarnopola. Padają słowa powitania i podziękowania. Jedno po ukraiński inni po polsku (bardziej lub mniej poprawnym językiem). W grupie tej jest znane mi małżeństwo Holubenów. Następuje błyskawiczna i nadzwyczaj sprawa akcja rozładowania do magazynów pomocy. Na bieżąco jest ona segregowana – dla cywilów i dla wojska. Organizacja na medal. Jest tu każdego dnia ponad 100 wolontariuszy, w ponad 90% to studenci. W sumie zarejestrowanych jest ich ponad trzy tysiące.
Po błyskawicznej akcji rozładunku przywiezionych darów zapraszają mnie na ciepłą zupę. Prowadzą mnie w podziemia. Tu wielkie hale magazynowe. Stołki, siedzenia prowizoryczne, ale serca naturalne. Prowadzą mnie do sali kwatermistrzowskiej, gdzie ci studenci, którzy mają w tym czasie mają zdalne zajęcia, na chwilę się wyciszają uczestnicząc w wykładach. Inni wciąż intensywnie pracują. Po chwili rozmowy dowiaduję się o strukturze podziału organizacji pracy. Pewno wiele podręczników i systemów z zakresu marketingu i zarzadzania nie przewidziało, jak młodzi adepci spośród siebie mogą zorganizować cały cykl pracy i aktywności pomocowej. Siadam na metalowym krzesełku i przy stoliku, gdzie przyniesiono zupę, kawę. Obok siada grupa studentów. I chociaż sytuacja na Ukrainie nie sprzyja uśmiechom, radości, oni mając – jak sami podkreślają nadzieję, są pogodni, wyczuwa się wielki optymizm. Co chwilę podkreślają, że jest nadzieja, że w niedługim czasie wojna się skończy, że Ukraina znów będzie wolnym krajem. Z ust słyszę różne historie ich rodzin, ich samych, ich przyjaciół. Niektórzy już oddali swoje życie za Ojczyznę. Historie ujmujące i przykre, niestety prawdziwe. Atmosfera w tym ośrodku pomocy pełna życia i pełna nadziei.
W rozmowie stawiam pytanie, jaka pomoc jest dziś najbardziej potrzebna. Wszystko oprócz odzieży. Jedynie potrzebne są specjalne skarpety dla wojska. Takimi jedynie dysponuje dana armia. Ta dzisiejsza pomoc przywieziona, będzie jeszcze dziś nocą transportowana w kierunku Mariupola, Charkowa. Po kilku minutach studenci zapoznają mnie z kierowcą, którego częstują przywiezionymi drożdżówkami. Czeka na załadunek i za chwilę kolejny raz ruszy z pomocą na wschód Ukrainy. Ma żonę, dwoje dzieci, ma własny skromny biznes, ale teraz jest oddany dla Ojczyzny. Tam na wschodzie spotyka się z tymi co walczą na pierwszej linii ognia. Pytam zatem jego, co mógłbym przywieźć? Odpowiada: proszę księdza tysiąc takich drożdżówek i zawiozę je żołnierzom. Podaję rękę i składam w obecności studentów deklarację. Za kilka dni przywiozę 2 tysiące drożdżówek. Potwierdza, że osobiście zawiezie je na wschód Ukrainy żołnierzom. Umowa zapadła. Wiem jedno, że za parę dni zorganizuję taki transport. Pewno uruchomić trzeba kilka cukierni, ale to nie problem. To będą drożdżówki jedności, przyjaźni, wsparcia i nadziei. Czekał na mnie powrót do domu. Więc pożegnanie. Niemal wszyscy pytają, kiedy się zobaczymy? Odpowiadam: wkrótce. Przy tej okazji zapewniam studentów, że jak skończy się wojna, zaproszę ich do Polski na tygodniowy pobyt. To co robią ci młodzi „szaleńcy” to przerasta zapewne czytelnika tego tekstu. To jest właśnie przyszłość Ukrainy. To także przyszłość Europy. Warto być z nimi, bo ta obecność w swoim czasie zaowocuje, nie tylko dla Ukrainy.
Ruszam z Tarnopola w kierunku Lwowa. Obok na siedzeniu jeszcze jedna „paleta” drożdżówek. Na każdym posterunku kontrolnym częstuję patrolujących i kontrolujących. Dojeżdżam do Lwowa. Tu na chwilę zatrzymuję się u jednej z rodzin. Zabieram rzeczy, które przekazano dla swoich synów w Polsce. Gdy wyjeżdżam ze Lwowa już ciemno, późna pora. Przejeżdżam obok lotniska we Lwowie. Jak się okazało w nocy był na niego atak rakietowy. Dojeżdżam do granicy w Korczowej. Potężna kolejka samochodów do odprawy. Z racji na akcję humanitarną odprawiono mnie na innym stanowisku. Mijając po stronie ukraińskiej wioski, widzę same ciemności. Światła uliczne i oświetlenia domów wyłączone. Jedyne światło jakie towarzyszy od strony zewnętrznej, to światło księżyca. Ważniejszym jest jednak światło nadziei, którym wzmocnili mnie młodzi adepci. Jest nadzieja, co wiecznie przypomina, Sze ne wmerła, ne wmerła Ukraina.
Amicus