• 1.jpg
  • 5.jpg
  • 2.jpg
  • 4.jpg
  • 3.jpg
  • 7.jpg
  • 6.jpg
logo2

DaryWielki Czwartek - to szczególny dzień, dzień ustanowienia sakramentu kapłaństwa i Eucharystii. Oba te sakramenty ścisłe łączą się ze stołem zwanym ołtarzem. Na tym Stole dokonuje się przez posługę kapłana cud przemiany chleba w Żywy Chleb. Chleb symbolizuje Ciało święte, ofiarę składaną Bogu, światłość, mądrość, gościnność, pożywienie ubogich. Nie bez powodu właśnie w Wielki Czwartek z chlebem w postaci drożdżówek (3500 sztuk) udałem się do Kijowa (Ukrainy), by dzielić się chlebem z tymi, którzy znaleźli się w zagrożeniu życia. Tym razem transport bezpośrednio jest adresowany dla wojska. Ten symboliczny gest pozwolił stanąć wśród tych, dla których chleb był i jest wyrazem pamięci, jedności, nadziei. Zanim jednak stanąłem na ziemi kijowskiej minąłem Lwów, Tarnopol, Winnicę. , był Ukrainado pokonania odcinek trasy wynoszący 870 km. Nieustanny zapach świeżego chleb sycił intensywnie w wielkoczwartkowy dzień od wczesnego poranka do późnych godzin popołudniowych. Mimo towarzyszącego zagrożenia wojną – trzeba było zmieniać trasę z powodu zagrożenia. Do Winnicy jechałem sam przemieszczając drogę w przekonaniu, że łatwiej jest iść z chlebem po kij, jak z kijem po chleb. Przecież chleb wielokrotnie otwiera nie tylko usta, ale i serce. Licząc się z tym, że być może spotkam po drodze „człowieka” z kijem, to chlebem napełnię jego usta, serce i duszę. Jest jakaś dziwna historia, bowiem Chrystus rozmnożył chleb, a dzisiejszy zły człowiek pomnożył głodnych.

Fotogaleria (kliknij)

Wieczorem 13.04. (środa) częściowy załadunek, zaś dnia następnego już o godz. 4:00 kolejna część ładunku i ostatni o godz. 5:30 w Nisku. Po załadunku kompletnego ładunku udałem się w trasę. Piękny poranek i brzask dnia witał rześkim powietrzem. Świadomość Wielkiego Czwartku napełniała podwójną radością. Z jednej strony droga – trasa, która jest bogatym symbolem życia człowieka. Po drugie świadomość, że będzie okazja obdarzyć grupę walczących żołnierzy chlebem w taki dzień, to atut do duchowej mocy i radości. Na granicy odprawa celna odbyła się bardzo sprawnie. Po drodze – zwyczajem poprzednich wyjazdów – na każdym posterunku kontrolnym częstuję braci żołnierzy drożdżówkami. Pełni wdzięczności i uśmiech ściskają dłoń, a przy tej okazji wszystkim składam życzenia Wielkanocne. Na chwilę na obwodnicy Lwowa zatrzymuję się, spotykając się z osobą przekazując pewne ważne rzeczy dla wykonania ważnej misji. Na trasie do Tarnopola ożywiony ruch. Jednak sporadycznie można minąć samochód spoza tego terenu. Po paru godzinach dojeżdżam do Tarnopola. Obwodnicą kieruję się w stronę Winnicy. Tu czeka na mnie Witalij, człowiek mundurowy, doświadczony, obyty w wielu sprawach militarnych i prowadzonych akcjach. Od tego momentu podróż spędzamy razem. To dobra okazja by od tak doświadczonej osoby czegoś nowego się nauczyć. Konwersacja trwa na całego. Dowiaduję się, że sam wjazd do Kijowa będzie lekko utrudniony z racji na wyrządzone szkody wojenne (m.in. uszkodzone mosty). Człowiek nie jest taki - damy radę. Powoli zbliżamy się do Kijowa. Oprócz świadomości trwającej wojny czuje się atmosferę zagrożenia, niepewności. Pozostaje jednak sursum corda. Rzeczywiście uszkodzone mosty, czy inne utrudnienia obligują nas do czujności w wymiarze osobistym i drogowym.

Póki co trwa Wieli Czwartek. Gdy zbliżamy się do Kijowa już noc. Okazuje się, że musimy objeżdżać kilkanaście km bo dojechaliśmy do zniszczonego mostu. Co chwilę szczegółowe kontrole. Dojeżdżając należy zapalić w środku auta pełne światła, włączyć postojowe i awaryjne i otworzyć szyby. Minęła godz. 22:00 – weszliśmy w czas godziny policyjnej. O tego momentu wojsko ma prawo teraz strzelać do każdego zbliżającego się samochodu czy innego obiektu. Dobrze oznakowany samochód strzeże nas od takich przygód. Po skontrolowaniu rozdajemy żołnierzom drożdżówki. Zziębnięci, czujni, zdecydowani na wszystko. My w ciemności widzimy kikuty domów, sterty gruzu. Poruszamy się dalej. Przed godz. 24:00 dojeżdżamy do opustoszałego bloku, w którym kiedyś ów mundurowy mieszkał na stancji. Po zaparkowaniu auta idziemy na pierwsze piętro. Wokół pełna ciemność. Wchodzimy do niemal pustego mieszkania. Brak wody, prądu, ogrzewania. Temperatura w granicach 4-5 stopni. Wracam do auta biorę śpiwór by dodatkowo narzucić na siebie (na ubranie). Kwatera 3 pokojowa. Komfort owe warunki. Każdy ma swój pokój, a w nich resztki łóżek. Nieważne. Co chwilę „muzyka syren” i odgłosy wybuchu rakiet. Czuwajcie. Tak było do rana. Nie dało się zasnąć, może jedynie na jedno oko. Nie ma co narzekać. To rzeczywistość, która wprowadziła nas w Wielki Piątek.

Rano – jeśli można tak powiedzieć – znów pełny komfort. Brak wody i innych uciech tego świata daje możliwości szybkiej organizacji i wyjazdu. Udajemy się w kierunku Buczy, Borodzianki, Hostomel, Irpienia, Horenki itp. Wyjazd z Kijowa trwa parę godzin. Co 200-300 metrów blokady, kontrole i wąskie „gardła” przejazdu, stąd kolejki samochodowe nie świadczą o wzmożonym ruchu, lecz czekaniem na kontrole i przejazd. Po kilku godzinach jesteśmy już na obrzeżach Kijowa. Tu także kontrole, wywiady (kto, skąd, gdzie, po co, dlaczego itp.). Udajemy się do wspólnoty prawosławnej by przekazać część darów. Droga prowadzi przez kilku kilometrowy las mocno zaminowany. Poruszamy się środkiem leśnej drogi. Mimo lasu, tu także okopy, kontrole i grupy wojsk ostrzegających nas na miny i inne wybuchy. Dojeżdżamy do celu – wspólnoty prawosławnej, gdzie przekazujemy część darów. Wspólna modlitwa w cerkwi, potem mały łyk kawy, który dodatkowo orzeźwia oprócz „zabawek” w postaci min, resztek rakiet. Spotkanie w duchu niczym wieloletnich przyjaciół. Wiem, że jeszcze tu powrócę. Otrzymujemy na pamiątkę Ikonę Matki Bożej, z która wyruszamy w dalszą podróż.

Po paru godzinach docieramy z powrotem na obrzeża Kijowa do parafii xx. Pallotynów (jedyna parafia rzymskokatolicka w Kijowie i okolicy). Poodjeżdżamy pod skromny domek (plebania i kościół to jeden obiekt). Wysokie ogrodzenia bez uszkodzeń. Dzwonimy telefonem, ale bezskutecznie. Słyszymy, że wewnątrz placu jest życie. Stukamy w bramę. Głos po ukraińsku: szo tam? Wyjaśniamy. Otwiera nam bramę świecki człowiek, którego reszta rodziny wyjechała do Polski. Księża nie ma, są w terenie wśród ludzi. Czekamy. Po jakimś czasie przybywa ks. Anatol. Rozładowujemy do końca przywieziony transport, który zostanie zawieziony do ludzi w zbombardowanych wioskach. Ci od kilkunastu dni nie widzieli chleba. Nawet gotują zupę z trawy – by żyć. To co przekazuje nam ks. Anatol jest nie do pojęcia. Prosi by przywieźć makarony, ryż, kaszy, mydło, proszek zwykły do prania. Składam deklarację, że niebawem przybędę. Takie jest życie starszych ludzi, którzy z racji wieku, chorób pozostali w ruinach swych domów. Księża pallotyni dwa razy w tygodniu w asyście uzbrojonych żołnierzy udają się do tych wiosek, gdzie jest jeszcze wielu dywersantów.

My ruszamy w okolice Buczaczu, by tym razem nieco szczegółowiej poznać sytuację. Rzeczywiście teren niemal zupełnie wyludniony. Co jakiś czas „dusza ludzka”. Dlaczego to tu były takie bombardowania. To tzw. sypialnia Kijowa. Tu były najpiękniejsze osiedla, domy, budynki. Dziś kikuty, gruzowiska. Wokół resztki rakiet, różnej amunicji. Po drodze mijamy dziesiątki aut spalonych czy zniszczonych, w których ginęły całe rodziny, chcąc wydostać się z terenu zagrożenia. Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie mieszkańców można na dwóch rękach policzyć. Ktoś krzyknął „poliacy”. Żywi wyszli na ulice – niewielu ich było. Rozmowy, relacje jak odbywały się tu walki, jak ludzie byli mordowani. Mimo już kilku minionych dni, można spotkać przy drodze bocznej, wiejskiej ciała ludzkie. To prawdziwy i pewno niepowtarzalny Wielki Piątek. Jedyną moją bronią jaka mi towarzyszyła to modlitwa i oczywiście Opatrzność Boża. Niektórzy mieszkańcy wiosek prowadzili nas na łąki, pola pokazując resztki rakiet, kadłubów i zaminowanego terenu. Bardzo nas pilnowali by nawet na metr nie wchodzić na łąkę czy inny skrawek ziemi dotychczas nie sprawdzonej. Wielu podkreślało korzenie polskości (dziadek, babcia, pradziadek itp.). Proszono mnie bym ponownie przyjechał, oni będą na mnie czekać. Dałem im obietnicę, że powrócę. Już planuję.

Zbliżał się powoli wieczór. Ciekawym zjawiskiem było, że słońce i cała jego otoka, mimo pogodnej i ciepłej pogody, świeciło czerwonym blaskiem, a od niego cały horyzont okryty był czerwienią. Znów kolejne kontrole, na poboczach resztki czołgów, uzbrojenia. Odłamki na setki metrów rozrzucone. Wciąż teren zaminowany. Mijamy lasy, wioski, i co jakiś czas można spotkać człowieka. Wielu wciąż boi się wyjść z domu w przekonaniu, że dywersanci zobaczą, przyjdą i zabiją. Kiedy zmrok ogarnął ziemię my udawaliśmy się w kierunku Winnicy przez Żytomierz. Towarzysza wyprawy zostawiłem w Winnicy, udając się w dalsza drogę. Z racji godziny policyjnej zatrzymałem się po drodze na nocleg. Wczesnym rankiem ruszyłem do Tarnopola, gdzie odwiedziłem moich Przyjaciół. Poratowali mnie paliwem, bowiem miałem jedynie na 30 km dalszej drogi. Na trasie od Winnicy do Tarnopola nigdzie nie było właściwego do auta paliwa. Skutecznie zadziałali. Lekko z południa udałem się do Lwowa, gdzie złożyłem kolejna wizytę bez konieczności szukania pomocy paliwowej. Gdy wyruszałem ze Lwowa była już noc. Kierunek dalszej wyprawy do Korczowa. Tu ogromne kilkukilometrowe kolejki. Z racji na oznakowanie (Dopomog dla Ukrainy) strona ukraińska odprawiła mnie błyskawicznie. Nieco więcej czasu spędziłem po stronie polskiej by zostać odprawionym. Nie była to zła wola pracowników. Przekroczyłem granicę polską późnym wieczorem. Pamiętałem o Wielkiej Sobocie. Teraz towarzyszył mi obrzęd z Watykanu poprzez drogę radiową. Po przyjeździe na miejsce był jeszcze czas na prywatną liturgię Wielkiej Nocy.

Rzeczywistość wielu mieszkańców Ukrainy, można zawrzeć w krótkich słowach: nie ma chleba, a żyć trzeba. Dziś na Ukrainie jest naprawdę wielu głodnych, że Bóg może dotrzeć do nich jedynie w postaci chleba. Zanim jednak ten chleb wezmą do ręki, musi pojawić się nasza miłość. A prawdziwa miłość jest jak chleb, który potrzebuje odpowiednich składników, trochę ciepła i odrobinę miłości, żeby wyrosnąć. Jest przecież prawdą, że wszystko, co nas spotyka – zdrowie czy cierpienie, dobro czy zło, chleb czy głód, przyjaźń ludzka czy niechęć, dobrobyt czy niedostatek – wszystko to w ręku Boga może działać ku dobremu. Ilekroć dzielić będziemy z innymi swój chleb, lepiej będzie i nam smakował. A w przyszłości, tych imiona za życia wypisane są w niebie, komu chlebem powszednim jest ofiara z siebie.

To było dla mnie najpiękniejsze Triduum. Dziękuję Bogu, że tak sprawił. Wiem, że to nie był ostatni wyjazd. Wiem, że podanie dłoni, ciepło słowo, kromka chleba dla tych osamotnionych i okaleczonych ludzi stanowi dar niczym z nieba. Chce jednocześnie przekazać ta droga od bardzo wielu osób podziękowanie i pozdrowienia. To czego doświadczyłem, co przeżyłem przez ten krótki czas, nie osiągnąłbym przez wiele lat w atmosferze naszej pokojowej codzienności. Przedstawiona relacja jest jedynie małym wycinkiem tego, co dane mi było zobaczyć, przeżyć. Tego właściwie nie można przekazać w formie tekstu pisanego. Ostatnim akordem był fakt, gdy w okolicy Tarnopola przyjechałem zatankować auto, a kolejka liczyła dziesiątki aut a może i setki, zrobiono dla mnie natychmiast miejsce bym mógł zatankować każdą ilość, chociaż limit wynosił maksymalnie 40 litrów. Tankując podchodzili młodzi i starsi dziękując Polsce za pomoc, przyjaźń, serce, miłość, życzliwość. Mężczyźni ze łzami w oczach nie wiedzieli sami jak dziękować. To jest prawdziwy cud życia. Sława Bogu, sława Ukrainie.

Amicus